środa, 11 marca 2015

Rozdział 6: "Ogień Chrystusa"

W okno zaświeciło słońce, budząc mnie swymi promieniami. Spojrzałem na zegarek – dziewiąta. No. Kilka minut po, ale kto na to patrzy. Nastrój nie jest zły mimo tego, co działo się ze mną wieczorem. Otworzyłem okno, ptaki grały koncert, za każdym razem jak słyszę ich śpiew, to wracam do pięknych wspomnień. Co prawda jest ich mało, ale wspomnienia z dzieciństwa są cudowne dla ducha. Zajrzałem do sypialni, tym razem nie uciekła. Kąciki moich ust rozszerzyły się w uśmiechu, poczułem wewnętrzną ulgę. Nalałem wody do czajnika, aby zagrzać wody na herbatę, wyciągnąłem dwa kubki, dwie torebki Liptona i chwyciłem za drzwi lodówki. Mam fart – ostatnio zrobiłem zakupy. Przygotowałem dużo kanapek, zalałem wodą herbatę, a gdy zacząłem słodzić, to dopiero sobie pomyślałem, czy ona w ogóle pija herbatę i czy w ogóle słodzi. Mimo to postawiłem na swoje przeczucie i zrobiłem słabą z dwiema łyżeczkami cukru.
 –Dzień dobry – usłyszałem jej delikatny głos, muzykę dla mych uszu. Serce jakoś zadrżało, powieki zasłoniły oczy, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech.
 –Dzień dobry – odpowiedziałem tak ciepło, jak tylko potrafiłem. Odwzajemniła mi to uśmiechem, podeszła bliżej, mocno przytuliła i dała całusa w usta, po czym spojrzała mi w oczy. Boże! Jakie one są piękne! Te oczy! Cholera, nie wierzę w to, co teraz się we mnie dzieje, całe wnętrze drży, szaleje, tańczy, krzyczy. Jak tu opisać radość? Miłość. Da się w ogóle?
 –Jakbyś chciała skorzystać z porannej toalety, to po prawej stronie, przy drzwiach wyjściowych. – Uśmiechnąłem się lekko.
 –Dzięki. – Odwróciła się i odeszła kręcąc biodrami. Gdy zniknęła za rogiem, uświadomiłem sobie, że była tylko w bieliźnie. Nagle jakoś tak mnie trzepnęło, byłem tak omotany tym, że jest u mnie, iż nie zauważyłem takich szczegółów! Włączyłem telewizor automatycznie na TVN24. Wiadomości z kraju i ze świata. Wziąłem łyk herbaty.
 –A teraz wiadomość z ostatniej chwili. Gdy nasi reporterzy przejeżdżali przez miejscowość Sława, natknęli się na…  – obraz pokazał kościół w Sławie z zawaloną wieżą, która odcięła jedyne wyjście z budynku. Zauważyłem unoszący się wokół czarny dym i zacząłem się zastanawiać czy w środku są ludzie. I wtedy zza okna dobiegł mnie dźwięk strażackiej syreny, która zaczynała już „wchodzić” na obroty. W trzech krokach dotarłem do telefonu, poszły dialery.
 –Wydarzyło się to dosłownie przed chwilą, na naszych oczach, ludzie zaczęli dzwonić po służby ratunkowe, niebawem powinna na miejsce przybyć straż pożarna, pogotowie i policja, bo jak donoszą świadkowie zdarzenia, w kościele znajdują się ludzie. – W mordę! Szybko się ubrałem, ale co mi po tym, jak nie mogę znaleźć kluczy od samochodu. Pobiegłem ubrać buty, a tu z łazienki wychodzi Angela.
 –Jedziesz?
 –Muszę. W kuchni masz śniadanie, zostań tu aż wrócę, proszę. – Pocałowałem ją w policzek, a odwracając się, zauważyłem na komodzie kluczyki od samochodu. Chwyciłem je i wybiegłem z domu. Zbiegam po schodach. Nie zdążę! Ostatnie piętro! Zgubiłem kilka schodów, poleciałem na plecy.
 –Żesz kurwa mać!
 –Panie! Spokojnie! Nie pali się przecież – mówi emerytowany sąsiad.
 –A właśnie, że pali! – krzyczę, biegnąc dalej do samochodu. Wsiadłem i z piskiem opon wyjechałem z parkingu. Mknę samochodem do remizy, dobrze że to nie daleko. Wjeżdżam na plac pełen samochodów! Nie załapię się! W mordę! Wbiegam na świetlicę, pusto… Pewnie już są na garażu! Wpadam na dyżurkę, a tam Dudi za radiem.
 –Nie jedziesz?
 –Zachlałem pałę, nie mogę.
 –Jest miejsce?
 –Biegnij!
Pobiegłem na garaż, GBA właśnie wyjeżdża z remizy na sygnałach.
 –Bartek, nie opierdalaj się! – wrzeszczy Błażej.
 –Dawaj, dawaj! – krzyczy Andrzej. Ubrałem się szybko w pancerz i mknę w stronę drzwi GCBA. Widzę, że przy bramie stoi już kilku młodych z młodzieżówki, pewnie za chwilę będą myć garaże. Ach! Podziwiam to ich poświęcenie i oddanie jednostce! Przez radio słyszę, że Dudi składa informacje odnośnie wyjazdu, ryk silnika zagłusza wszystko, czuć jeszcze zapach spalin, który wpadł do środka. Pierwsze skrzyżowanie! Klakson! Mkniemy przez centrum miejscowości, samochody zjeżdżają na boki, ludzie patrzą z podziwem.
 –Widziałem w telewizji! – krzyczę.
 –Jak tam jest? – krzyczy Prezes z pytaniem.
 –Grubo!
 –Zero-dwa zgłoś dla zero-zero.
 –Jest zero-dwa – zgłasza Andrzej.
 –Słuchaj, bo najprawdopodobniej na miejsce zdarzenia dojedziecie jako pierwsi. Wschowa zmaga się z innym zdarzeniem, dojedzie późno. – Nasłuchiwaliśmy z trudem.
 –Ale będzie zapierdol! – krzyczę.
 –Przyjąłem! – Na barkach Andrzeja spoczywało dowództwo.
Po kilku minutach jesteśmy na miejscu, widać telewizję, mnóstwo gapiów, ludzi, którzy próbują odgrodzić gruzy, dach kościoła płonie. Jak to się stało?! Cholera!
 –Z wozu! – krzyczy Andrzej. Wysiadłem, otworzyłem kieszeń z wężami, wyrzuciłem W75[1], katem oka zauważyłem, że Zocha odgania tłum i zabezpiecza miejsce zdarzenia. Linie zostały rozwinięte, panika, gubię się, nie wiem co teraz. Jak Andrzej to ogarnie…?
 –Ej! Bartek! Zocha! Ubierajcie się w aparaty! Cycek jeden z drugim! Przygotujcie drabinę! Drugą też! Wyciągniemy ich przez okno! Bartek, Zocha, weźcie hooligana[2]! Wybijecie szybę. Reszta schładzać konstrukcję dachu! Ruchy! Ruchy! – Ubraliśmy się w aparaty, jedna drabina już była oparta o mur, Zocha kazał mi iść pierwszemu, pewnie dlatego, że był większych gabarytów niż ja. Wchodząc do środka nie widziałem nic, było mnóstwo czarnego dymu, zaczęła ogarniać mnie panika! Nie wiem co robić, cholera! Boję się! Pełno ludzi, jedno wyjście, są przytomni? Nie wiem! Cholera! Nie mogę się poddać, Zocha wszedł z W52.[3] Najpierw ogarnęliśmy tłum, pomogliśmy ludziom wydostać się z budynku. Gdy wyszło już z piętnaście osób – najpierw dzieci z kobietami, potem faceci – stanął przede mną kapłan. Natychmiast zapytałem go, czy na górze jest ktoś jeszcze.
 –Tak! Organista. – Zaczął kasłać.
 –Gdzie znajdę wejście?!
 –Jeśli zostało, to w wieży!
 –Dziękuję! Teraz niech się ksiądz wynosi! Rota pierwsza do dowódcy!
 –Tu dowódca do roty pierwszej.
 –Ewakuowaliśmy wszystkich z dolnego piętra, sprawdzamy, czy jest dojście na wyższe piętra.
 –Przyjąłem, uważajcie na siebie. –Nie widzę nic, mimo to próbuje sobie przypomnieć schemat budynku. Idę za głosem intuicji. Nagle huk! Wzdrygnąłem się, żyrandol spadł na ziemię. Zaraz po tym spadł dach. Zrobiło się jeszcze gorzej, zauważyliśmy, że ściany na pierwszym piętrze już nieźle płoną.
 –Rota pierwsza do dowódcy!
 –Jest rota pierwsza!
 –Zmiana planów! Przeszukajcie cały dół! Powtarzam! Przeszukajcie cały dół, dostaliśmy się do środka od głównego wejścia! Rota druga przeszuka górę!
 –Przyjąłem. Zocha! Idziemy tam!  –Ruszamy na czworaka, szukając jak najlepszej widoczności; nie natrafiamy na nikogo, docieramy do ołtarza, gasimy ogień i wtedy słyszymy wołanie o pomoc. Idziemy w stronę krzyków, pod gruzem została uwięziona noga jednego z mężczyzny, o pomoc wołała starsza kobieta.
 –Rota pierwsza do dowódcy! – Nic.
 –Niech się pani uspokoi! Pomożemy wam.
 –Halo! Proszę pana! Słyszy mnie pan? – woła Zocha do mężczyzny.
 –On dostał żyrandolem w głowę! – krzyczy kobieta.
 –Rota pierwsza do dowódcy! – Dalej nic.
 –Bartek, jest źle, głowa mocno krwawi, na dodatek jest uwięziony.
 –Poczekaj. –Podnoszę gruzy, wyciągając sto dwadzieścia procent z mięśni.
 –Proszę pani! Jak się pani czuje? – zero odzewu po pytaniu Zochy.
 –Cholera! Straciła przytomność! – Robi się źle. – Rota pierwsza do dowódcy!
 –Zgłasza się dowódca.
 –Mamy tu dwie osoby poszkodowane! Jedna straciła przytomność! Starsza kobieta, emerytka! Powtarzam! Emerytka! Do tego mamy poszkodowanego z urazem głowy i zmiażdżeniem nogi! Potrzebujemy wsparcia!
 –Zrozumiałem, gdzie jesteście?
 –Na wprost od głównego wejścia, mniej więcej na środku! Tam gdzie wisiał żyrandol!
 –Przyjąłem, wysyłam do ciebie rotę trzecią. – Przyjechało wsparcie, pewnie dlatego Andrzej się nie odzywał. Czyżby państwówki wciąż nie było? Z resztą, to jest teraz nie ważne! Dymu jest coraz mniej, zaczynam dostrzegać ołtarz i wiszącego na krzyżu Jezusa. Dobiega rota trzecia, po głosie poznaję, że to House, nasz doktor z remizy; biorą emerytkę, my bierzemy faceta, trzymam go za nogi. Ciężko się go niesie, zmiażdżona noga lekko wypada mi z rąk. Wychodząc na zewnątrz nasze czujniki informujące o zawartości powietrza w butli zaczynają piszczeć. Ratownicy medyczni przejęli poszkodowanych, my z Zochą ściągnęliśmy aparaty, jesteśmy cali mokrzy, temperatura ciała jest ogromna, oboje jesteśmy totalnie mokrzy od potu.
 –Złapcie chwilę oddechu, potem przyjdźcie do mnie – mówi Andrzej.
Co chwilę ktoś krzyczy, silniki pracują głośno, widać biały dym, a to oznacza, że źródła ognia już nie ma. Po chwili głównym wejściem wychodzi rota druga z organistą. Niosą go na rękach, stracił przytomność. Ściągnąłem hełm, kominiarkę, poczułem ulgę. Złapałem za butelkę wody, napiłem się łapczywie. Zocha wziął butelkę po mnie. Wtedy na miejsce zdarzenia przyjeżdża Wschowa. Z wozu wychodzi dowódca zmiany, podchodzi do Andrzeja, mówiąc mu, że przejmuje dowodzenie.
Po wielu godzinach było po wszystkim. Zmęczeni wróciliśmy do remizy, śmiejąc się z tej paniki, która tam panowała. Dobra akcja. Chłopaki z państwowej chwalili, że kawał dobrej roboty wykonaliśmy. Szczególnie Andrzej. Przypomniało mi się o Angelii, że przecież siedzi u mnie w domu sama. Jak tylko wróciłem, wypytała mnie o wszystko. Wytłumaczyłem jej, że budynek już był w słabym stanie, dlatego runęła wieża, od tego powstało kilka iskier, które zajęły łatwopalne materiały i ogień szybko się rozprzestrzenił. Jestem pewien, że tej akcji nigdy nie zapomnimy. Resztę dnia spędziłem z nią. Zadbała o mnie, przygotowała obiad z gotowych dań, które miałem w zamrażarce, ja w międzyczasie wziąłem prysznic, myśląc o pięknej kobiecie, która dla mnie krzątała się po kuchni. Chciałem wiedzieć, o czym myśli, gdy jest tam teraz sama. Po kilku godzinach, gdy ponownie zrodziła się między nami namiętność, dowiedziałem się, o czym wtedy rozmyślała. Uch! Jestem pełen podziwu dla tego, co ona robi w łóżku! Cholera, jestem wyczerpany, ale zakochany po uszy! Czy to ta jedyna?



[1] W75 – Pożarniczy wąż tłoczny o średnicy wewnętrznej 75 mm.
[2] Hooligan – narzędzie używane do uderzania, przebijania, wykręcania, podważania i cięcia elementów konstrukcji stanowiących przeszkody dla ratowników [przyp. red.].
[3] W52 – Pożarniczy wąż tłoczny o średnicy wewnętrznej 52 mm.

wtorek, 10 marca 2015

Rozdział 5: "Poranne echo po namiętności ognia"


Obudziłem się leżąc na brzuchu; ręce trzymam pod poduszką, głową jestem weń wtulony. Leżę i spoglądam w prawą stronę, po lewej zaś powinna leżeć ona. Powinna. Tyle że nie leży. Co jest grane? Strach ją obleciał? Alkohol wieczorem dodał odwagi, a z rana pojawiły się wyrzuty sumienia? Cholera! Same komplikacje. Czuję narastający w sercu ból. Trochę też jest mi niedobrze. Spojrzałem przez okno napadający deszcz. Za szybą jest szaro, smutno, tak smutno, że najchętniej położył bym się spać dalej. Tyle, że to już za dwadzieścia dwunasta. Wstałem i poszedłem do kuchni; na lodówce, na żółtej kartce przyklejonej do drzwi widnieje numer telefonu. To pewnie jej. Jest to jakiś plus, to znaczy, że zeszła noc była prawdziwa. Włączam wieżę, leci Mam Na Imię Aleksander „Na światłach STOP”. Stoję oparty o ścianę i spoglądam przez okno. Krople deszczu spływają po szybie, a ja czuję posmak alkoholu w ustach. Na żołądku jest mi jakoś tak ciężko. „Pośród kwiatów zła kwitną problemy bez rozwiązań, przyzwyczaj się do braku złotego środka. Nie mówili ci?” – dobiega z głośnika, a mi po plecach przechodzą ciarki, włosy po raz kolejny stają dęba, pojawia się gęsia skórka. „A gdyby powiedzieli ci, że jest miłość, pośrodku tych spróchniałych betowych płyt, to… uwierzyłbyś im?”. Chyba coś we mnie pękło, poczułem, że przeszywa mnie chłód. Zmrużyłem oczy, zacisnąłem mocniej szczęki. „Odważ się na więcej, nie ważne co będzie!”. Teraz eksplodowały we mnie uczucia, myśli o Angelii wylewają się ze mnie niepowstrzymaną rzeką. Zostawiła numer telefonu, lecz znikła… Takie poranne echo po namiętności ognia. Dziś boję się świata, mogę być zbyt naiwny. Dziś siedzę w domu, nigdzie się nie ruszam.
Leci muzyka, siedzę na Facebooku, setki myśli na minutę, w rękach wciąż trzymam numer. Towarzyszą mi sprzeczne emocje – raz chcę spalić kartkę, raz chcę dzwonić, za chwilę wmawiam sobie, że jestem idiotą. Co za mętlik. Nie mam już z kim nawet porozmawiać. Niby rodzina wspomaga mnie finansowo, ale nie jesteśmy tak zżyci, brakuje mi mamy… Nie mam z kim porozmawiać, serce mi pęka. Wyszedłem z domu i ruszyłem w kierunku cmentarza.
Dwa nagrobki stojące obok siebie. Dziś najbardziej interesuje mnie ten z lewej strony. „Maja Kwiatkowska 04.11.1967–19.03.1997”. Nie wiem w sumie co tutaj robię. Stoję w deszczu i płaczę? Powinienem tu teraz być? Potrzebuję rozmowy. Jestem w kropce. Brakuje mi ich. Pewnie teraz byłbym zupełnie innym chłopakiem, byłbym głupszy, szalałbym, wkurwiał się na rodziców. Pyskował. Na pewno by tak było. Człowiek nie doceni pewnych rzeczy, dopóki ich nie straci. Dlaczego tak musi być? Czuję pustkę i samotność. Zupełnie inaczej niż ubiegłej nocy, gdy byłem z nią. Wtedy czułem to wyjątkowe uczucie ciepła, bliskości; to było takie piękne. Świat się w końcu zatrzymał chociaż na chwilę. Umiałbym tak żyć? Chciałbym tak żyć? Zacząć w końcu dzielić z kimś życie? Być z kimś? Jestem na to gotowy? Czuję jak strach zaciska mi swe ręce na szyi. Jestem przemoknięty do suchej nitki, nie chce mi się już nic, chcę tylko zniknąć, zamknąć się, przestać istnieć. Chcę odpocząć. Jestem zmęczony. Boję się. Chcę po prostu umieć latać niczym ptak, chcę czuć powiew wiatru w skrzydłach, chcę być wolny, chcę po prostu szybować przed siebie! Mógłbym z nią? Czy ona by w ogóle tego chciała? A co, jeśli mnie ograniczy i zamknie w klatce? Bo to nie tak, że łatwiej by było z nią pogadać i wyjaśnić sobie wiele spraw, lepiej się pałętać po cmentarzach i zadawać pytania w nicość, oczekując na nie odpowiedzi i moralnego wsparcia. Nikomu nie życzę takiej samotności i borykania się z taką bezradnością. Kolejne problemy. Mętlik w głowie. Co mam robić?! Gdzie mam się skierować, dokąd pójść, którą drogę wybrać? Niech mi ktoś pomoże!
Wróciłem do domu, zmieniłem ubranie. Słyszę jej jęki, czuję zapach jej ciała, potu wymieszanego z perfumami… Obejrzę jakiś film, ale najpierw przeczytam wiadomość od Jędrzeja, dobrego kumpla ze szkoły.
 –To jak już jest jakaś dziewczyna, z którą było nieźle i zostawiła ci swój numer telefonu, to pamiętaj o zasadzie trzech dni!
 –Jakiej zasadzie trzech dni, co do…? – odpisałem.
 –Nie oglądałeś serialu „Jak poznałem waszą matkę”!?
 –No jakoś nie. – Zastanawiałem się mocno, o co tu chodzi.
 –A więc na to wpadli już w starożytności… Kto był pomysłodawcą? Sam Jezus! Jezus czekał trzy dni na to, by zmartwychwstać. To był perfekcyjny ruch! No bo gdyby czekał jeden dzień, większość ludzi by nawet nie zauważyła, że umarł i pewnie mówiliby „Cześć Jezus! Jak leci? – Jak leci?! WCZORAJ UMARŁEM!”. Dlatego większość by mu odpowiadała „Oh. Jak dla mnie wyglądasz na żywego” i wtedy by musiał tłumaczyć każdemu, że zmartwychwstał, że to był cud i w ogóle. Reakcja by była jedna „Aaa... Jak tam sobie chcesz, ziom”. I nie wrócił przecież w SOBOTĘ! Każdy jest wtedy przecież zajęty, ktoś śpiewa w chórze, zamiata ganek, czesze sobie brodę. NIE! Odczekał idealną liczbę dni. TRZY! Więc wrócił sobie w NIEDZIELĘ, kiedy to i tak wszyscy są w kościele i płaczą – „O nie! Jezus nie żyje!” i wtedy BUM! On sobie wbiega tylnymi drzwiami, biegnie sobie pod ołtarz, a tłum szaleje. Wtedy też zresztą wymyślono „high five”, ale to już inny temat. Właśnie dlatego czekamy trzy dni, zanim zadzwonimy do nowopoznanej dziewczyny. – Bo Jezus tak chciał! True story, bro![1]
Jak to przeczytałem, to wybuchnąłem śmiechem, lecz po chwili zacząłem się głęboko nad tym zastanawiać. I to w sumie faktycznie miało sens. Przejmowałem się, mocno. Teraz tylko poczekam. Zacznę żyć jak wcześniej. Zrobię wokół siebie trochę hałasu, a niech się pomartwi, dlaczego się nie odzywam, niech się troszkę niepokoi.
Biegł dzień po dniu, a ja jakoś radziłem sobie z myślami o Angelice. Przez jakiś czas był w pracy spokój, syrena długi czas milczy, więc w remizie nie działo się nic szczególnego, poza wieczornymi głupawkami przed telewizorem. Znów nadszedł weekend, więc chłopaki zaczęli mnie namawiać, żeby pójść do Olimpu. Ale ja jakoś nie czułem chętki na to, by wypić coś mocniejszego, więc podziękowałem. Po chwili zacząłem myśleć, że to może po prostu strach, czy coś w tym rodzaju, że spotkam Angelikę. Mimo to wolałem zapakować tyłek w samochód i wrócić do domu. Zaparkowałem auto na parkingu pod blokiem i ruszyłem w kierunku swojej klatki schodowej. Wdrapywałem się po schodach na piąte piętro, nie myśląc o niczym konkretnym. Po prostu szedłem do góry. Gdy miałem już pokonywać ostatnie stopnie, stanąłem jak wryty, nie mogąc powstrzymać swojego zdziwienia. Bo nagle i niespodziewanie spojrzałem głęboko w szaroniebieskie oczy. Po raz kolejny mogłem je podziwiać. Siedziała bez uśmiechu, jakby zmartwiona, przygnębiona. Być może to przeze mnie, a może po prostu stało się coś innego.
 –Hej – mówi skromnie, wstając i nieśmiało się uśmiechając.
 –Hej – odpowiedziałem pewnie, z uśmiechem na twarzy. – Co tutaj robisz? – pytam.
 –Chciałam z tobą porozmawiać. Nie dzwoniłeś, nie odzywałeś się. – Wyglądała na bardzo przejętą. Trochę się tym zmartwiłem. – To przez to, że sobie poszłam? – Nie odezwałem się. Spuściłem wzrok, podszedłem do drzwi, otworzyłem je.
 –Wejdziesz? – zapytałem. Weszła bez chwili namysłu. Tym razem zwróciłem uwagę na jej szarą bluzkę z długim rękawem podwiniętym na wysokości łokci. Na swoim kształtnym tyłeczku, dla odmiany, miała krótkie dżinsowe spodenki. I te jej seksowne nogi… Złapałem się na tym, że znów nie kontroluję swojego wzroku, a ona pewnie dobrze o tym wie. Usiadła w salonie. Zauważyłem, że obejrzała wszystkie fotografie, które stały dookoła niej, zastanawiając się pewnie, jak mogła ich wcześniej nie zauważyć.
 –Chcesz się czegoś napić? – zapytałem.
 –Masz może piwo? – Zrobiłem zdziwioną minę, ale stałem do niej plecami, więc nie mogła tego zauważyć.
 –Mam. – Wyciągnąłem dwie butelki, chwyciłem za otwieracz leżący na blacie, otworzyłem. Piwa syknęły, kapsle odłożyłem, zabrzęczały lekko. Włączyłem wieżę, aby w razie niezręcznej ciszy leciało coś delikatnego w tle. Na pierwszy strzał poleciał J.Cole „Wet dreamz”, zobaczyłem jej uśmiech na twarzy – z pewnością to zna. Ucieszyło mnie to.
 –Dlaczego nie zadzwoniłeś? – zapytała, gdy tylko usiadłem. Uśmiechnąłem się.
 –A co? Martwiłaś się? – Moja radość była chyba aż nazbyt widoczna. Dziewczyna chyba nie do końca wierzyła w to, że mogę mieć z tego ubaw.
 –Powiedzmy – rzuciła sucho. Od razu znikł mi uśmiech z twarzy.
 –Powiedzmy, że upokorzyło i zdenerwowało mnie, że pani sobie uciekła bez słowa.
 –Ach. Wiedziałam. – Spuściła głowę. – Przepraszam, ale trochę mi się to wszystko wymknęło spod kontroli.
 –Tobie? – Angela zaczęła błądzić oczami po pomieszczeniu, spuściła głowę na znak, że nie wie co powiedzieć. – Słuchaj – kontynuowałem – jeśli coś takiego się wydarzyło między nami, to jestem ci gotowy przysiąc, że to nie było od takie sobie pstryknięcie palcem. – Wciąż milczała. – A może po prostu chcesz mi powiedzieć, że to miało być pstryknięcie palcem, ale teraz męczą cię wyrzuty sumienia? – Dowaliłem. Napiłem się piwa, by ugasić płomień bólu, który zaczął się ze mnie wydostawać.
 –Bartek… Po prostu nie wiem, czy już jestem na to gotowa.  – Zmrużyłem powieki, spojrzałem jej w oczy i zacisnąłem szczęki. Odstawiłem piwo i palcami obu dłoni przetarłem oczy uśmiechając się trochę. – Proszę. Nie zakochuj się we mnie. – Zrobiłem wielkie oczy. Właśnie zadała mi potężny cios w serce.
 –A co, jeśli na to jest już za późno?
 –Nie może tak być. Jesteś świetnym facetem, naprawdę wyjątkowym, ale nie… Tak nie może być. – Przechyliłem głowę, z wyrazem bólu i rozpaczy w oczach.
Zadzwonił telefon, który położyłem na blacie przy lodówce.
 –Przepraszam.
 –Jasne, nie ma sprawy – odpowiedziała. Chwyciłem za komórkę. To dzwonił Cycek. Próbował mnie namówić na Olimp. Spojrzałem na Angelikę i chyba naprawdę było coraz bliżej do tego, żebym zdecydował pójść się zabawić. Odczuwałem wściekłość. Nie, to mało powiedziane –byłem wkurwiony! Ale nie dałem tego po sobie poznać. Odłożyłem telefon.
 –Wyjątkowy, co?
 –Wszystko, co ci powiedziałam tamtej nocy, było prawdziwe – podziwiam twoją osobowość, jesteś słodki i uroczy. Tyle, że chyba nie dla mnie. Nie na teraz. – Zmarszczyłem brwi, próbując zrozumieć, o co jej chodzi. Na próżno. – Bartek, nie patrz tak! Proszę!
 –Jak? Oczekujesz, że jak teraz będę patrzył?
 –Normalnie, nie tak jak teraz, bo ten wzrok sprawia, że chce mi się płakać.
 –Może i słusznie. – Ponownie jej dowaliłem. Trochę po skurwysyńsku, ale co tam… Opadła jej szczęka, a łzy popłynęły po policzkach. Usiadłem koło niej i je otarłem. Przytrzymała moją oszpeconą dłoń, przy swoim pięknym, zarumienionym i mokrym policzku.
Przytuliłem ją mocno do siebie. Płakała długo. Czułem, jak koszula mi przemokła. Ale to przecież nic wielkiego.
 –Nie martw się. Nie bój się. Możesz mi zaufać. – Pocałowała mnie w policzek, poczułem jej łzy na swojej twarzy. Dostałem ciarek. Dziewczyna jest roztrzęsiona, rozchwiana emocjonalnie, jakby kilka razy już próbowała sobie ułożyć życie, ale się jej nie udawało. Jakby za każdym razem świat ją krzywdził. Chciała odejść ze strachu. Nie pozwolę jej na to! Nie ma takiej możliwości. Kocham ją, ale przecież jej tego nie powiem. Nie teraz. Co za pogmatwana sprawa z tym wszystkim. Nagle przypomina mi się, dlaczego zawsze oznajmiałem, że ja tam miłości nie potrzebuję, bo same z nią problemy. Teraz miłość przyszła z problemami, którym trzeba stawić czoła. Problemy znikną, a ona nie. Miłość nie zniknie. Nie może. Zasnęła mi na kolanach, okryłem ją kocem, głaszczę po włosach. W tle gra „Zagubiona autostrada” Bonsona. Znów poddaję się muzyce, emocjom. Rozwala mnie to od środka. Patrzę na nią, na jej czarne włosy, w duszy krzyczę „Mamo… pomóż… Pomóż, mamo!”.
Zdążyłem obejrzeć film, a ona wciąż spała. Wyłączyłem już cały sprzęt, delikatnie podniosłem jej głowę i wstałem. Ręce wsunąłem tak, by móc ją podnieść. Spała jak zabita. Nawet nie zwróciła uwagi na to, że przeniosłem ją do własnego łóżka. Jakoś mnie to zaniepokoiło, dlatego sprawdziłem czy oddech ma regularny. Takie zboczenie zawodowe – lepiej mieć pewność. Oddychała normalnie, spokojnie. Ja natomiast poszedłem spać na kanapie w salonie z pomysłem, że rano obudzę ją śniadaniem do łóżka. Nie mogłem spać, ale dzień zakończyłem z kawałkiem Sulina „Obok mnie”. Cytat dnia wyciągnąłem z utworu. „Nie burz we mnie tego, co jest jeszcze dobre”. A idź w chuj z tym smutkiem. Będzie dobrze. Musi w końcu być dobrze. Karma jest mi to winna!



[1] Cytat z serialu „Jak poznałem waszą matkę”, emitowanego w latach 2005–2014 przez CBS [przyp. red.].

poniedziałek, 2 marca 2015

Rozdział 4: "A jego znasz?"

Siedzimy wszyscy w remizie. Właśnie skończyliśmy sprzątać przed jutrzejszą imprezą sylwestrową. Skończona matura, kilkadziesiąt akcji za mną… Zazwyczaj zdarzało mi się myśleć, że moje życie jest już spisane na straty i nic tylko czekać, aż trafię do trumny. Chciałem żyć tak, jakbym nigdy nie miał nic do stracenia… Teraz wiem, że mam.
Ze świetlicy co chwilę ktoś wychodził albo do niej wchodził, na kanapach siedzieli druhowie i druhny, niektórzy rozmawiali o jutrzejszej imprezie, prawie połowa właśnie wychodzi na papierosa, reszta stara się oglądać to, co leci w telewizji, ktoś inny jeszcze drze się na dyżurce. Atmosfera iście rodzinna. Pora już późna, za godzinę będzie można witać nowy dzień, ostatni dzień roku. Tymczasem ja ubieram kurtkę i wychodzę na zewnątrz.
 –Nara – krzyczę do wszystkich.
 –Już spadasz? – Rzuca ktoś z tłumu.
 –No, rano jeszcze muszę załatwić kilka spraw i potem dalsze szykowanie. Nie ma to tamto – odpowiadam z uśmiechem, łapiąc za klamkę. Ledwo otworzyłem drzwi od samochodu, słyszę, że syrena nabiera rozpędu. Wracam i biegnę przez świetlicę w stronę dyżurki. Wszyscy patrzą na Prezesa rozmawiającego przez telefon, ten macha ręką, żeby zacząć się przebierać. Pobiegliśmy więc przez garaż do szatni.
 –To co, Bartek… Po spaniu? – pyta retorycznie Tomek.
 –A idź w chuj – odpowiadam.
 –Jezusie drogi, kiedy wy się w końcu oduczycie przeklinać? – pyta Karolina.
 –A co? Kto mi zabroni? Będę se mówił, jak mi się podoba – ripostuje ze śmiechem Kobra.
 –Czekaj, czekaj, już ja cię ustawię – odpowiada wesoło Karolina. Matka dwójki dzieci, jedno ma dwadzieścia lat, drugie osiemnaście. Kobieta o ciemnych włosach i miłym wyrazie twarzy, jej dołeczki na policzkach sprawiają, że uśmiech jest wyjątkowo piękny.
 –No, no! – krzyczy Kobra, chłopak po dwudziestce, z chudymi nogami i sporą klatą, o twarzy szczególnie nie wyróżniającej się z tłumu, pomijając fakt, że zazwyczaj jest ona czerwona.
 –No, tak, tak! – Stawia na swoim Karolina. Kobra robi zeza i uśmiecha się tak, że rozwala każdego, kto na niego spojrzy.
 –Dobra! Śmichy-chichy to wszyscy, a jechać nie ma komu – krzyczy Prezes. Wtedy zrozumieliśmy powagę sytuacji. Wsiedliśmy do GBA[1]w zespole: Kobra, ja, Karolina, Andrzej jako dowódca, Tomek jako kierowca; po chwili przybiegł jeszcze Cycek, ale ten starszy, Daniel.
 –Ej, a tak w ogóle co to za zdarzenie? – pytam.
 –Wypadek. Ponoć poważny, więc przygotujcie się. – Po samochodzie zaczęło krążyć opakowanie z rękawiczkami nitrylowymi. Kierowca włączył sygnały i po trzech minutach wyjechaliśmy z garażu. Wtedy radiostacja ożyła:
 –Dziewięć-dziewięć-osiem Wschowa, zgłoś dla Sławy zero-zero. – Przez radio mówił Michał, któremu znów zdarzyło się zatrzeć skórę na akcji, dlatego nawet nie biegł w stronę garażu.
 –Zgłaszam się.
 –Zgłaszam wyjazd zero-jeden i zero-cztery.
 –Przyjąłem.
 –Wie ktoś, kto jedzie w zero-cztery? – pytam.
 –Prezes, i ten, no… Cycek. – odpowiada Kobra.
 –Co? Co? Co ja?! – z pretensjami w głosie woła Daniel.
 –Nie ty baranie! Twój brat! – krzyczy z przodu Andrzej.
 –Aaa… To zmienia postać rzeczy.
 –Boże, Boże, tu jak meliski[2] nie wypijesz, to osiwiejesz, no osiwiejesz! – wzdycha Tomek.
 –Oj, już tak nie marudź, Tomuś – odpowiada Karolina.
 –No i Dudi jeszcze jedzie w zero-cztery.
Po wyjeździe z miasta, gdy droga była wolna, patrzyliśmy, jak zero-cztery podejmuje się manewru wyprzedzania, a Darek siedząc przy szybie, zaczyna machać nam wszystkim, z wyjątkowo głupią miną.
Każdy się potem śmieje, że powinni nas chyba zamknąć w jakimś ośrodku psychiatrycznym, bo tu nienormalni ludzie pracują. Jadą na akcje, podczas której trzeba ratować ludzkie życie, śmiejąc się, póki jeszcze można. Jednak każdy z nas czuje już adrenalinę, a na dodatek nie wiemy, jak poważnie wygląda sytuacja. Staramy się tę niepewność niwelować śmiechem, żartami, jednak nie zawsze tak to wygląda. Po dotarciu na miejsce, tuż za miejscowością Stare Strącze, okazuje się, że na ostrych zakrętach samochód stracił przyczepność i przeleciał przez barierki wiaduktu, który kiedyś przebiegał nad torami. Dziś torów już tam nie ma, ale samochód mimo wszystko spadł z wysokości kilku metrów. Wysiadając z wozu, zauważyłem ślady hamowania –samochód musiał wyskoczyć na barierce, którą przy okazji „położył”, i uderzył w drzewo, o czym świadczył okorowany fragment. Nie wiem jakim cudem samochód stoi na kołach, ale dach jest całkowicie zmiażdżony. Dudi dogaduje się z Andrzejem, by ten przejął dowodzenie, bo ma większe doświadczenie. Ja chwytam za pachołki oraz flary i biegnę zabezpieczyć miejsce wypadku. Potem czym prędzej wracam na miejsce zdarzenia, by wspomóc chłopaków. Gdy dobiegam do wiaduktu, widzę, że stoi na nim już pogotowie ze Wschowy. Zbiegam więc po dość stromym zboczu i przyglądam się pojazdowi z bliska. To bmw mojego znajomego z klasy.
Chłopakom sprawnie poszło cięcie wozu – nim wróciłem, dachu już nie było. Oniemiałem, gdy zobaczyłem, że ratownicy medyczni okrywają kierowcę kocem. Podbiegam bliżej samochodu, Karolina kończy zakładać kołnierz ortopedyczny pasażerce.
 –Na trzy układamy ją na noszach… – oznajmia Karolina.
 –Już? – pytam.
 –Moment, moment!
 –Uwaga! – ostrzegam.
 –Już! – daje znak Karolina. – Raz, dwa, trzy.
 –Głowa, głowa! Pilnuj głowę! – ktoś pokrzykuje.
 –Zapinamy ją! Zapinamy! – komentuję.
 –Ej! Ej! Dym z silnika! – krzyczy Kobra.
 –Tomek, dawaj tu pianę – mówi przez radio Andrzej.
Gdy w bezpiecznym miejscu przeprowadzono „urazówkę[3]” i sprawdzono funkcje życiowe poszkodowanej, chwyciłem nosze przy głowie i pomogłem zanieść je w stronę karetki. Gdy w końcu trochę światła padło na twarz dziewczyny, rozpoznałem ją. Była mocno zakrwawiona, lecz rozpoznałem ją. Angelika. Dziewczyna, której Aureliusz zawsze próbował zaimponować. Z pewnością była warta zachodu, ale czy na tyle, by przypłacić to życiem? Chłopak nie żyje, ale ja muszę robić swoje. Chociaż jest mi cholernie niedobrze. Kiedy odjechała pierwsza karetka, druga przybyła na miejsce. Po dziesięciu minutach przyjechała w końcu też i policja.
Po kilku godzinach było po akcji – wszystko zostało posprzątane. Ku naszemu zdumieniu, nawet dźwig został szybko ściągnięty. Ustawiliśmy skasowany samochód na lawecie, wsiedliśmy zmęczeni do wozu i ruszyliśmy do bazy.
Kolejny dzień w pracy. A po powrocie do domu, stojąc przy zlewie i patrząc w lustro, powtarzałem sobie cytat Einsteina. – „tylko życie poświęcone innym, warte jest przeżycia”. Następnie rzuciłem wzrokiem na bliznę na ręce. W głowie wciąż słyszę ten krzyk mamy, wołającej moje imię. Wtedy pierwszy raz sobie pomyślałem, jak musi się czuć Tomek albo Błażej, gdy widzą mnie i moją bliznę każdego dnia i jak oni radzą sobie ze wspomnieniami z pierwszej akcji.

Pięć miesięcy później

Dni otwarte remizy, pokazy, tłumaczenie co i jak, grill, zabawy dla dzieci. Z budynku wprost wylewa się radość; pogoda dopisuje, czuć wiosnę, gra strażacka muzyka. Niektórzy strażacy sobie dogryzają, stroją żarty, inni rozmawiają o poważniejszych sprawach, jak praca czy to, co planujemy, jak widzimy przyszłości jednostki.
Ja sobie siedzę w garażu przy laptopie, do którego podłączone jest mocne nagłośnienie i przeglądam Facebooka, na przemian z wiadomościami z kraju i ze świata. Po chwili rzucając spojrzenie na plac, widzę, że przyszła Angelika. Czarnowłosa piękność, która przeżyła wypadek. Nie wiedziałem, co się działo z nią już po nim. Wtem porywa ją Magda, odciągając od chłopaków, którym ta dziękuje za to, co dla niej zrobili. Ci coś tam pożartowali, pośmiali się, a te idą w moją stronę.
 –A jego znasz? – pyta Angelikę Magda.
 – Może. Z widzenia. – Dziewczyna spogląda na mnie, promiennie się przy tym uśmiechając.
 –Angelika? Dobrze pamiętam?
 –Dziękuje.
 –Nie ma sprawy – uśmiecham się szeroko.
 –To takie proste? – pyta, patrząc na mnie i Magdę.
 –Mnie nie pytaj, ja ci nie powiem – odpowiada Magda, zostawiając nas samych.
 –Po tylu akcjach tego się tak nie odczuwa – odpowiadam, patrząc w jej szaroniebieskie oczy.
 –Rozumiem.
 –Jak tam po wypadku? – Na jej czole widzę delikatną bliznę, która ledwo się rzuca w oczy. Dziewczyna opowiada mi o żałobie, o rehabilitacji. Zajęło to trochę czasu.
 –Słuchaj, miło się rozmawia, ale muszę iść, później tutaj wrócę. – Puszcza mi oczko, uśmiecha się szeroko i odchodzi. Jednak w nie byle jaki sposób, bo uwodzicielsko kręcąc biodrami. Nie mogłem powstrzymać wzroku i pobiegł nim lekko poniżej pasa, lecz gdy się po chwili odwróciła, by zobaczyć czy patrzę, szybko uciekłem nim do góry, czując na twarzy, że się czerwienię. Na szczęście Angelika niczego nie zauważyła, ale lekko „zeszła z kursu” i wpadła prosto na filar podtrzymujący sufit. Wybuchnąłem śmiechem, a jej na pewno zrobiło się głupio, bo uciekła zawstydzona.
Po takich sytuacjach zaraz sobie myślę, że może by coś spróbować, bo a nuż wyjdzie… Przecież warto próbować, chociaż dla samej satysfakcji, by potem nie gnoić samego siebie, że jest się mięczakiem. Cały czas mam w głowie jej szaroniebieskie oczy i ten uśmiech… Cholera! Piękna jest, do tego to ciało… Marzenia. No, ale nie nakręcaj się Bartuś. Nie nakręcaj się. Co będzie, to będzie – jak to powtarza Prezes. Wtedy słyszę ogromny huk, poleciały skrzynki.
 –Kurwa! – krzyczy, przeciągając pierwszą sylabę Prezes. – Dyzio! Czego tak stoisz! Czemu nie łapałeś?! – Wszyscy wokół zaczynają się śmiać.
 –No! Najlepiej zrypać za nic. – Mruczy Darek pod nosem.
 –Biegnij teraz po klej! – wykrzykuje Prezes.
 –Jaki klej? Po co ci klej? – wtrąca Kobra.
 –No co. Kogut się stłukł. – komentuje Prezes.
 –Ja pierdolę – stwierdza tylko Kobra.
 –No nie oduczysz, nie oduczysz – mówi Karolina, siedząc na ławce pod parasolem, w okularach przeciwsłonecznych i trzymając w dłoniach kubek z cappuccino. Wtedy słyszymy, że ktoś szaleje samochodem jadąc z piskiem opon. Okazuje się, że to Michał swoim golfem. Wjechał szybko, trochę się zapomniał, że parking jest zawalony i ucierpiał romet jednego z młodzieżówki.
 –No kurwa! – krzyczy młody.
 –I widzisz? I widzisz czego dzieci uczycie? – krzyczy Karolina do Prezesa. Ten tylko się uśmiechnął.
 –Oj czepiasz się. Jakby wjechał w twój samochód, też byś na niego klęła.
 –Luzik! Luzik! Nic się nie stało, zaraz to wyklepiemy, trochę się porysował tylko – oznajmia szybko Kobra.
Jak zwykle jakieś przeboje muszą być, za kilka dni niektórzy będą się dusić ze śmiechu na wspomnienie tej sytuacji. O, już się śmieją. Później będą jeszcze mocniej. Po chwili motor wygląda dobrze, kogut zostaje wymieniony. Grupce dzieciaków pokazuję sprzęt, mniej więcej tłumacząc do czego służy. Potem nakazuję młodzieżówce pokazać, jak przeprowadzić pierwszą pomoc. Wychodzi całkiem nieźle. Czas płynie. Co chwile coś, urwanie głowy.
Nim się obejrzałem zrobiło się ciemno, poszedłem przebrać się w normalne ciuchy. Zrobiło się chłodniej, więc ubrałem polar jednostki, następnie usiedliśmy wszyscy przy ognisku. Później zaczęła lecieć muzyka, nawet nie zauważyłem, kiedy chłopaki przygotowywali sprzęt. Na pierwszy strzał poleciała piosenka „Biały miś” – ulubiona naszego prezesa. Gdy tak sobie patrzyłem, jak tańczy z Karoliną, przypomniało mi się, że miała przyjść Angelika. Siedziałem, myśląc o niej intensywnie i trochę oderwało mnie to od rzeczywistości. Mimo to Darek nie mógł sobie odpuścić, chwycił mnie z boku, niczym zawodnik rugby, sprowadził do parteru i zaczął łaskotać.
 –Dyzio! Dyzio! Przestań! Przestań! – krzyczę. Ten się paskudnie śmieje, potem wstaję. Zaczynam go gonić po całej remizie, aż go łapię, biorę na barki i wskakuję z nim do basenu.
 –Eee! Mój telefon!
 –Zetkę masz przecież pajacu! –krzyczy ktoś z oddali.
–Cicho tam, Norek! – Krzyczy do Tomka.
 –E! Ja przynajmniej mam swoją norkę! – Odpowiada, patrząc na swoją żonę. wszyscy wybuchają śmiechem. I wtedy Prezes dostaje telefon, że pali się las. Nie dosłyszałem gdzie.
 –Eee. I z kim będziemy pić niby? – Patrzę na Darka.
 –Wiedziałem, wiedziałem. A mówiłem sobie, żeby wypić piwo później. – wykrzykuje ktoś z garażu.
 –Idę do domu się przebrać. – oznajmił Darek.
 –Dobra, to ja też.
Posiedziałem chwilę w domu; byłem zmęczony jak cholera. Wychodząc, popatrzyłem na zdjęcie moje z ojcem i wiedziałem, że dziś będę pił za dwóch. Po powrocie na remizę zgraliśmy się z Dyziem, by pójść wypić kilka piw. Kiedy chłopaki wrócili z akcji, nakręcaliśmy ich na imprezę. Oczywiście się zgodzili. Koło pierwszej w nocy, zdałem sobie sprawę, że Angelika się jednak nie pojawiła i że pewnie się już nie pojawi. Po chwili Prezes rzucił, że idziemy pić do Olimpu. To klub, który otworzyli kilka miesięcy temu niedaleko remizy. Weszliśmy do środka. Muzyka dudniła głośno; gdy chciałem powiedzieć coś do kogoś, musiałem wrzeszczeć mu wprost do ucha, ale często nawet to nie pomagało. Wewnątrz czerwono niczym w piekle. O dziwo trafiłem nawet na płomienie na ścianie, stanąłem, przypatrując się im w skupieniu. Co chwile ktoś się przepycha – tu ktoś skacze, tu krzyczy, wylali na mnie piwo. A ja stoję nieruchomy. Bo znów ją widzę. Chce mi się płakać. Przypomina się każdy koszmar, który śniłem! Chcę stąd uciec. Boję się. Panicznie się boję. Kobieta w płomieniach. Krzyczę wewnątrz siebie, by, kurwa, dała mi spokój! Ta się tylko uśmiecha i puszcza do mnie oczko. Tym razem nie wyciąga dłoni. Jest taka uwodzicielska. Nie istnieje przecież! Nie istnieje! Tylko dlaczego ją widzę!? Muszę wyjść. Ochłonąć. Wciągam głęboko ożywcze powietrze, zamykam oczy, opieram się o ścianę i czuję, jak schodzi ze mnie ciśnienie, ból ulatuje, słyszę bicie swojego serca – uderza mocno, lecz miarowo. Otwieram oczy. Teraz przede mną stoją szaroniebieskie oczy, czarne włosy i przecudny uśmiech. Angela. Patrzy mi głęboko w oczy. Nie wiem co robić, jestem zszokowany. Jej twarz jest tak podobna do zjawy z koszmaru! Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Boję się.
 –Dlaczego uciekłeś gdy mnie zobaczyłeś? – pyta z delikatną złością w głosie, spoglądając mi w oczy. Uciekłem? Przecież… Co jest? Widziałem przecież kobietę w płomieniach! Tę, co wtedy przyszła! Tę, przez którą się poparzyłem! Nie odpowiadam.
–Rozumiem. W takim razie zostawię cię tu samego. – W tym momencie chwyciłem ją za rękę.
 –Proszę, nie odchodź. – Zdziwiła się, słysząc ogromną rozpacz w moim głosie. Złapałem ją prawą ręką i poczułem ten sam ból, co zawsze. Omamy? Co jest grane!? Czuję to samo jak wtedy, gdy się poparzyłem. Patrząc na nią co chwilę przenoszę się tam, do tego pokoju. Gdzie oprócz trzasków płomieni nie było słychać nic, nawet mamy… A jeśli to wszystko jest powiązane? Jeśli los jest powiązany? A może po prostu mam schizofrenię? Nic nie rozumiem!
 –W porządku. Chcesz porozmawiać? Chyba coś cię męczy.– Pokiwałem tylko głową, lekko zaniepokojony. Mam tysiąc myśli na minutę – tu dziewczyna, którą wzrokiem szukałem cały wieczór, tu wspomnienia, strach, ból. Co robić? Opowiedziałem jej całe swoje życie. Zaczęła mi mocno współczuć. Zabrała mnie stamtąd. Poszliśmy do mnie. Rozmawialiśmy, wypiliśmy kilka piw, które jeszcze miałem w lodówce.
Zaczęły się pojawiać odważne wyznania, zaczęliśmy mówić, co jedno o drugim sądzi. Zrodziło się między nami napięcie – czuję strach, serce bije mocno i szybko, ślinę jakoś ciężej się przełyka. Ona bawi się włosami, siedzimy na sofie, słuchamy muzyki. Właśnie zaczyna lecieć The Weekend „Often”. Ona przygryza wargi, siedzimy w milczeniu. Pomarańczowy pokój i ciemnobrązowe meble działają na mnie; czuje ciepło, czuję się pewniej. Angela uwodzicielsko zaczyna rozpinać czerwoną koszulę, by się nieco ochłodzić. A może chcę tylko mnie uwieść? Jeśli tak, to zdecydowanie ma czym, ale staram się zanadto nie spuszczać wzroku – patrzę jej głęboko w oczy, schodząc wzrokiem co najwyżej na jej przygryzione wargi. Serce bije jak szalone, z trudem przełykam ślinę, wnętrze krzyczy – teraz albo nigdy!
Całujemy się namiętnie… Prawą ręką dotykam jej policzka, czuję, jak zaczyna płonąć. Lecz tym razem nic mnie nie boli. Położyła mnie na plecy, usiadła na mnie okrakiem, rozpięła koszulę. Już nie mogę oderwać wzroku od jej piersi… Rozpinam jej koszulę, widzę czarny, rozbrajający stanik, błądzę wzrokiem, spoglądając na jej spódniczkę i samonośne pończochy. Nagle wstaję, obejmuje ją w tali i po krótkiej chwili ona już leży pode mną. W tle zaczyna się rozkręcać kawałek „What you need” tego samego wykonawcy. Atmosfera gęstnieje z minuty na minutę. Namiętność. Kobieta z ognia. Pieprzona namiętność ognia. Jakie to podniecające. Chwilę później biorę ją na ręce i niosę w kierunku sypialni, kładę na łóżku, zsuwam z niej spódniczkę. Dziewczyna leży w samej bieliźnie. Obsypuję jej szyję delikatnymi pocałunkami. Angelika jęczy z rozkoszy, a mnie to kręci. Rozpinam jej stanik, niespiesznie pieszczę jej piersi, delikatnie całuję sutki. Po chwili ściągam z niej czarne figi i zapominam się w niej, bezgranicznie. Wyczerpani wzajemna miłością zasnęliśmy, trzymając się w objęciach. Mocno. Głęboko.



[1] GBA – oznaczenie wozu strażackiego (G-gaśniczy, B-zbiornik na wodę, A-autopompa) [przyp. red.].
[2] „meliska” – w slangu herbata z Melissy.
[3] „Urazówka” - Potoczna nazwa badania urazowego. Badanie urazowe wykonuje się, aby stwierdzić, jakie obrażenia odniósł poszkodowany i które z nich zagrażają jego życiu. Ocenia się w tym celu stan szyi, klatki piersiowej, brzucha oraz kończyn. Takie badanie może jednak zostać przeprowadzone tylko przez odpowiednio przeszkolonych ratowników.

niedziela, 1 marca 2015

Rozdział 3: "Warunki pracy"

Minął rok. Od dziś jestem strażakiem. Przeszedłem wszystkie kursy – w tym ten z kwalifikowanej pierwszej pomocy – i jestem z siebie dumny. Dumny, że się udało. Wszystko zaczyna wyglądać inaczej i chyba w końcu jest dobrze, nie mam koszmarów, nie prześladuje mnie ta kobieta z płomieni. Nie denerwuję się niczym, a w remizie odnalazłem rodzinę. Czuję się tu naprawdę dobrze. Stałem się innym człowiekiem, wybrałem inny tryb życia – nie roztrząsam przeszłości ale i nie planuje zbytnio przyszłości, by się potem nie rozczarowywać. A z codzienności chcę brać sto procent, by żyć jak należy. O dziewczyny się nie staram – chcę tylko być właściwym mężczyzną, miłość sama przyjdzie. Kiedyś byłem zmęczony niczym pies, katowałem sam siebie, zaniedbywałem zdrowie. Dziś mam pasje i jestem bardzo szczęśliwy!
Wychodząc z supermarketu, który znajduje się niemal naprzeciw remizy, popatrzyłem na budynek, w którym się ona mieści – na nowe bramy, które automatycznie się podnoszą. Przynajmniej tak w teorii, bo czujniki są wadliwe, trochę brudu i sprzęt się psuje. A jest tak, że większość osób w remizie nie wie, iż wystarczy przeczyścić czujniki, by wrota podnosiły się bez ciągłego wciskania guzika. Aha –dachówki też szału nie robią, dobrze, że strych nie jest zagospodarowany, bo trzeba by było ciągle walczyć z przeciekami w razie deszczu. Budynek od ulicy jest chyba od niedawna odmalowany, bo jak patrzę na zdjęcia sprzed dwóch lat, to remiza straszyła i to bardzo. Teraz biało czerwone kolory wskazują przynajmniej, że ten budynek jeszcze żyje.
Przeszedłem kawałek drogi i wszedłem na plac za remizą. Za każdym razem robi mi się tak jakoś smutno, gdy patrzę na to, jak tynk ze ściany odpada całymi płatami. No i jest jeszcze charakterystyczna wieża, która stoi niedokończona już przynajmniej od jednego pokolenia. I na dokończenie której, nie ma pieniędzy, odkąd sama remiza powstała.
Na placu stoi mnóstwo samochodów. To znak, że w środku jest masa ludzi. Łapię za klamkę, otwieram drzwi i słyszę ten dźwięk, który uwielbiam –odgłos skrzypiących zawiasów. Wchodząc do środka, nieodmiennie mówię sobie „wow” – po lewej stoi mini bar, z podświetlanymi na niebiesko pułkami na alkohol (choć tu, wbrew panującym stereotypom, nikt nie pije. Zdarzają się imprezy strażackie, ale przecież codziennie do kieliszka nikt nie zagląda.), po prawej pięciuset litrowe akwarium, nad którym wiszą zdjęcia, dyplomy, podziękowania. A nad samym wejściem są puchary oświetlone białymi światłami ledowymi, które, niestety, zaczęły się już przepalać .Świecą tylko w niektórych miejscach. Do mini baru sięgają kanapy, stoliki i fotele – nic nie jest jednak do siebie dopasowane ale co się dziwić – cała ta świetlica powstała w końcu z prywatnych funduszy. Na środku stoi 60-calowa plazma, dzięki czemu miło i przyjemnie można spędzić czas we wspólnym gronie.
Gdy tylko wszedłem, od razu padły na mnie spojrzenia zgromadzonych wewnątrz chłopaków. Położyłem reklamówkę z zakupami na blacie baru.
 –No i dobra! – krzyczy Kobra przeciągając samogłoski. – No i dobra! – powtarza. – No i dobra! – Po raz trzeci. Od razu wiem, że chodzi o to, iż poszedłem sam do sklepu, nie powiadamiając go o tym fakcie.
– Ja to sobie zapamiętam – mówi. Oczywiście po tym zaczyna się śmiać, na znak, że żartuje.
Kanapy są zawalone, wszyscy siedzą ciasno zbici. Poszedłem do kuchni, którą zrobiliśmy sami, niemal z niczego i wstawiłem lassagne do piekarnika, po czy wróciłem na świetlicę. Stanąłem w małym korytarzu i zacząłem oglądać telewizję z resztą chłopaków. Wtedy do remizy wszedł Cycek, ten młodszy, Damian. Lat dwadzieścia dwa, misiowatej postury, ale wśród strażaków to norma – każdy to kawał byka. Po podaniu każdemu ręki na przywitanie, oparł się o blat baru i zaczął opowiadać, co tam u niego słychać. Kilka godzin wcześniej chłopaki założyli czasowy wyłącznik światła w akwarium. Więc gdy wybiła odpowiednia godzina, światło nagle wyłączyło się z trzaskiem, przerywając opowieść świeżo przybyłego chłopaka.
 –Ej, Cycek! – krzyknął Darek. – Weź idź na dyżurkę i podnieś bezpiecznik! – Chłopak tylko spojrzał w stronę Darka i bez dyskusji poszedł w stronę dyżurki. W tym momencie wszyscy na kanapach zaczynają tłumić śmiech i słychać tylko parskanie; niektórzy trzymają ręce na ustach i robią się czerwoni z długo wstrzymywanego śmiechu.
 –Ej! Ale tu wszystkie są w górze! – krzyknął wkręcony Cycek. Wtedy wszyscy wybuchli śmiechem.
 –Dobra! Dobra! Już! Czekaj ty… Czekaj! Już ja ci się odpłacę – mówi Damian do Darka, kiwając mu palcem wskazującym na znak, że mu to popamięta. Kto by pomyślał, że słaba kondycja remizy obróci się w żarty. Bezpieczniki często wysiadają, dlatego nic dziwnego, że tak łatwo można się na taki dowcip dać nabrać.
Poszedłem po swój posiłek, nałożyłem na talerz, wziąłem ze sobą widelec oraz szklankę i poszedłem na świetlicę. I w tym momencie usłyszałem, że na dyżurce dzwoni telefon.
 –Ja odbiorę! – rzuciłem. Odstawiłem naczynia i pobiegłem do telefonu. Odbieram. – OSP Sława, słucham? – W tle słyszę już, że chłopaki mają niezły ubaw. Cholera. Też dałem się złapać... Wróciłem z uśmiechem na twarzy, usiadłem na kanapie, wziąłem kilka kęsów lassagne i wtedy rozległ się dźwięk radiostacji w dyżurce.
 –Sława zero-zero, zgłoś dla Wschowy dziewięć-dziewięć-osiem. – Wszyscy nagle w ciszy zerwali się z kanap i pobiegli na dyżurkę.
 –Jest Sława. – Zgłasza Prezes.
 –Słuchaj, dostałem zgłoszenie, że w kierunku na Szreniawę palą się nieużytki, puść tam zero-jeden niech to sprawdzi. – W tym momencie w stronę garażu ruszyła piątka osób, żeby przebrać się w Nomeksy. Wśród nich ja.
 –Tomek! Jedź ty! Ja zostanę w razie gdybyś GCBA potrzebował – krzyczy Błażej.
 –No dobra. – Po niecałych trzech minutach Prezes zgłosił wyjazd zero-jeden.
 –Wschowa dziewięć-dziewięć-osiem zgłoś dla Sławy zero-zero.
 –Zgłaszam się.
 –Zgłaszam wyjazd zero-jeden.
 –Zrozumiałem.
Jedziemy, atmosfera w środku jest bardzo dobra, dopisuje humor, żarty sypia się jak z rękawa.
 –Ej Michał! Tylko żebyś się nie zatarł jak ostatnio, bo siadać nie będziesz mógł! – Dobiega z boku. Wszyscy wybuchają śmiechem, na wspomnienie tej sytuacji.
 –Włączyliście kamerę? – pyta Michał. Okazało się, że nie była włączona. Prawdziwi z nas pasjonaci – najpierw kręcimy całą akcję, potem sklejamy z tego filmy promujące jednostkę, naszą działalność, ale nie tylko – często też analizujemy popełnione błędy i staramy się je niwelować, byśmy byli jeszcze większymi profesjonalistami w tym, co kochamy robić. Po kilkunastu minutach drogi dojeżdżamy na miejsce. Nieużytki ostro płoną, dosięgając linii lasu.
 –Sława zero-zero zgłoś dla zero-jeden!
 –Jest zero-zero.
 –Linia ognia zaczęła sięgać lasu, ogień szybko się rozprzestrzenia, siły i środki są nie wystarczające! Jak mnie zrozumiałeś?
 –Doskonale. Wschowa dziewięć-dziewięć-osiem, zgłoś dla Sławy zero-zero!
 –Jedź Tomek pod las, spróbujemy zatrzymać linię ognia. – Podziwiałem opanowanie Andrzeja. Choć jakby nie patrzeć – ten człowiek zawsze był spokojny. Jak to mówią – cicha woda brzegi rwie! Jak humor dopisuje, to potrafi dowalić, niczym rasowy kabareciarz.
 –Słyszałem, puściłem dwadzieścia sześć i dwadzieścia jeden. Wyślij tam też zero-dwa. – Tomek na chwilę zatrzymał samochód, szukając dobrego dojazdu do pożaru. Michał złapał za klamkę i otworzył drzwi, Andrzej odwrócił się i go skarcił.
 –Gdzie się, kurwa, wybierasz!? Była komenda z wozu? Ładuj dupę z powrotem! – Chłopka wrócił bez komentowania. – Dobra, szybkim natarciem spróbujemy zdmuchnąć ogień, reszta niech bierze tłumice i pilnuje, by nie rozeszło się na boki.
Zdążył spłonąć spory obszar nieużytków, powoli też zaczyna płonąć las. Chwyciłem za tłumicę i pobiegłem na lewą flankę; gasiłem tak, jak mnie uczyli na szkoleniu. Po chwili widzę land rovera z nadleśnictwa, jak przecina pole z rykiem silnika. Z początku dym wleciał mi w oczy i do gardła, tak, że lekko zacząłem się nim dusić, zsunąłem więc przyłbicę i kontynuowałem swoją robotę.
Po kilkunastu minutach ogień został ugaszony, a nim na miejsce przyjechał dwadzieścia jeden ze Wschowy, już zaczęliśmy lać wodę na pogorzelisko. Nieomal po trzech godzinach wróciliśmy do bazy. Czułem wszechobecny zapach wędzonki, ale strasznie go lubię. Byłem też cały czarny na twarzy, zęby aż raziły bielą.

Na koniec zjadłem zimną już lassagne, wypiłem trochę pepsi i poszedłem do domu spać. Gdy się kładłem, zegar pokazywał godzinę drugą w nocy.